Sezon 2001-02 nie rozpoczął się dla krakowskiej Wisły najlepiej. W drużynie Franciszka Smudy unosiło się napięcie związane z pojedynkiem z Barceloną w ramach eliminacji do Ligi Mistrzów.

Zanim piłkarze Białej Gwiazdy rozegrali mecz z Blaugraną, musieli zmierzyć się z własnymi słabościami, ligową codziennością i zwątpieniem po porażce z Widzewem, do której przyczynił się Artur Sarnat. Mimo to pozostał on w bramce wiślaków, ponieważ „Franz” nie miał alternatywy – Maciej Szczęsny nabawił się kontuzji, po której nie miał już czego szukać między słupkami, a sprowadzony z MFK Ružomberok Ivan Trabalík okazał się totalnym nieporozumieniem, o czym wspomniał autor książki „Wisła Kraków. Sen o potędze”, wydanej w ramach serii SQN Originals:

„W oczekiwaniu na starcie z Barceloną wiślacy nie potrafili odpowiednio skupić się na lidze. Cztery dni przed pierwszym spotkaniem z Katalończykami przegrali w Łodzi z Widzewem 2:3. To był kolejny raz, gdy Wisłę załatwili jej zawodnicy grający na wypożyczeniu. W łódzkiej drużynie zagrali Adam Piekutowski, Daniel Dubicki i, o zgrozo, Mariusz Jop. W 84. minucie Olgierd Moskalewicz wyprowadził gości na prowadzenie, jednak nim mecz się zakończył, Jop najpierw głową, a potem strzałem z woleja dwukrotnie wprowadził piłkę do bramki Sarnata.

To nie był najszczęśliwszy dzień bramkarza Wisły.

– Zarypałem dwie bramki. Po przerwie zaczął padać deszcz. Miałem nowe rękawiczki, coś z nimi było nie tak, nie mogłem utrzymać piłki w rękach, a co dopiero bronić. Modliłem się, bym nie miał za dużo roboty, niestety miałem aż nadto, wspomina.

Najpierw zawalił przy bramce Sergiusza Wiechowskiego, a potem, w samej końcówce, powinien obronić jeden z dwóch strzałów Jopa. Nie złapał nic. Zaraz po meczu wyrzucił trefne rękawice do kosza, a w drodze powrotnej do Krakowa myślał tylko o jednym – bał się, że tuż przed spotkaniem z Barceloną straci miejsce w bramce.

Obawa przeszła niemal w pewność po przyjeździe na miejsce. Gdy Sarnat wysiadł z autokaru, Smuda zawołał go i wysyczał w swoim stylu:

– To, że puściłeś dwie głupie bramki, nie znaczy, że nie będziesz teraz bronił. Ty się nie łam, ty masz zapie****ać. Bronisz w następnym meczu.

Motywacja podziałała. Dwa tygodnie później, na oczach 80 tysięcy widzów, Sarnat rozegrał swój największy mecz.

Wielkiego pola manewru w bramce nie było, bo jeszcze w trakcie okresu przygotowawczego kontuzji doznał Maciej Szczęsny. Chciał trenować na równi z młodszymi kolegami. Podczas jednego z treningów biegowych spojrzał na niego Bogdan Zając:

– Stary, odpuść sobie, bo zaraz zrobisz sobie krzywdę – poradził.

Szczęsny biegł dalej.

Część zawodników bała się ciężkich treningów ze Smudą. Znałem go jeszcze z czasów Widzewa i zapewniałem chłopaków, że będzie dobrze, więc nie mogłem zrezygnować jako pierwszy. W efekcie jako pierwszy się rozsypałem. W trakcie sparingu chciałem szybko wstać, by obronić dobitkę, usłyszałem trzask, coś chrupnęło w kolanie, strzeliły mi obie łąkotki. Taki był efekt przeciążenia – wspomina.

Chciał wrócić na boisko jak najszybciej, co nie okazało się najlepszym pomysłem.

– Pojawiły się komplikacje. Kolano spuchło do takich rozmiarów, że było większe niż moja głowa.

Ponieważ nie mógł grać, w przerwie zimowej Smuda zaproponował mu posadę trenera bramkarzy. Szczęsny przyjął propozycję, dzięki czemu miał wątpliwą, jak mówi, przyjemność pracy z Ivanem Trabalíkiem.

– Ten facet to największe kuriozum, jakie kiedykolwiek pojawiło się w bramce jakiejkolwiek polskiej drużyny. Był ogromny, wzięli go chyba z jakiejś siłowni albo koksowni, miał natomiast straszne braki w technice.

– Jak tam forma bramkarzy? – pytał go Smuda.

– Piekut robi szybkie postępy, Artek wciąż jest w formie…

– Nie pie**ol mi tu o Piekucie. Co z Trabalíkiem? – dociekał Franz.

– Przecież mieliśmy rozmawiać o bramkarzach – ripostował Szczęsny.

Słowacki wieżowiec pobyt w Wiśle zamknął na 15 występach. Po sezonie wrócił do ojczyzny, potem przez dwa sezony grał w Iranie, zaliczył też krótki pobyt na Cyprze.

Szczęsny wkrótce także opuścił klub.

– Bywały dni, gdy kolano tak napieprzało, że nie byłem w stanie wyjść z mieszkania, a co dopiero przeprowadzić trening, tłumaczy.

Gdy odszedł, wiele osób w klubie odczuło ulgę. Szczęsny zawsze mówił to, co leżało mu na sercu, i zawsze też, jakimś cudem, miał odmienne zdanie niż większość, a tego niektórzy już nie potrafili zdzierżyć”.

Książka „Wisła Kraków. Sen o potędze” jest dostępna w księgarni sportowej www.labotiga.pl