W polskim futbolu były chwile uniesienia i momenty, które do dziś pozostają zagadką. Wśród tych drugich szczególne miejsce zajmuje mundial w Argentynie w 1978 roku, czyli turniej, na który reprezentacja Polski jechała po mistrzostwo świata, a wróciła z poczuciem niespełnienia. Wówczas u steru drużyny narodowej stał Jacek Gmoch – człowiek niezwykle inteligentny, pełen pasji, wizjoner, który chciał z piłki nożnej uczynić naukę ścisłą. Dariusz Szpakowski, wtedy młody dziennikarz, przyglądał się mu z bliska. W jego opowieściach Gmoch jawi się jako „alchemik futbolu” – trener, który wyprzedzał swoje czasy, lecz nie potrafił stworzyć z wybitnych jednostek jednej, oddychającej wspólnie drużyny, o czym wspomniał w swojej autobiografii „Wita państwa Dariusz Szpakowski”:
„Kiedy Jacek Gmoch przejął kadrę, byłem już bardzo blisko wielkiego futbolu. Gmoch przed tamtym turniejem powiedział mi, że reprezentacja wybiera się do Ameryki Południowej po mistrzostwo świata. Nagrałem to na magnetofon na ulicy Konopnickiej w Warszawie. Można było jednak zrozumieć selekcjonera: dysponował świetną reprezentacją, do której po kontuzji wracał w dodatku Włodek Lubański, piłkarz już bardzo doświadczony, mający status legendy, ale niezwykle inteligentny i z pewnością przydatny jako pośrednik w przekazaniu pozostałym piłkarzom wszelakich zagadnień taktycznych. A jednak nie wyszło.
O mundialu w Argentynie można pewnie napisać opasłe tomy, ale prawda jest taka, że Polska tam po prostu zawiodła. Niczego nie chcę Jackowi ujmować. To inteligentny człowiek, który wprowadzał nowatorskie metody. Alchemik futbolu – tak się wtedy na niego mówiło. Świetnie czytał grę i prezentował wręcz naukowe podejście do piłki nożnej. Miał najlepsze narzędzia ze wszystkich polskich trenerów i prawdopodobnie najlepszą kadrę. Brakowało mu tylko jednego – tego »ludzkiego« pierwiastka, który posiadał Górski.
Kiedy 1 maja 1977 roku, w Święto Pracy, pokonaliśmy w eliminacjach mistrzostw świata Danię na jej boisku 2:1 dzięki dwóm trafieniom Lubańskiego, Edward Gierek, I sekretarz KC PZPR, złożył drużynie gratulacje. Andrzej Szarmach i Włodek udowodnili, że potrafią ze sobą grać. Jednak Gmoch z testów psychologicznych wywnioskował, że nie powinni występować razem na boisku.
Jako selekcjoner nie potrafił stworzyć w drużynie poczucia wspólnoty. Kadra stanowiła dziwną miksturę, piłkarze byli skłóceni. Zamiast korzystać z doświadczeń sprzed czterech lat, zdobytych na boiskach w Niemczech, gdzie Polska sięgnęła po medal, pozwolono na tworzenie się jakichś grup. A Gmoch chciał zadowolić każdą z nich. Brakowało mu stanowczości i decyzyjności Górskiego. W reprezentacji było za dużo alchemii, a za mało chemii między zawodnikami.
Gdy we wrześniu 1977 roku polecieliśmy z kadrą do Wołgogradu na mecz z ZSRR, zawodnicy schowali Gmochowi do bagażu książki o Leninie i otwarcie sobie z niego dworowali. Górskiego nie odważyliby się tak traktować. Być może poprzednikowi łatwiej było zapanować nad piłkarzami, którzy sukces mieli dopiero przed sobą. Ci z kadry Gmocha przeszli już szlak bojowy i zapewne poczuli się więksi.
Do dzisiaj nie udało mi się rozwiązać zagadki mundialu z 1978 roku, choć wielokroć miałem okazję rozmawiać na ten temat z samym Jackiem. On naprawdę wiedział, o co chodzi w piłce. Kiedyś zaszedłem na trening kadry na stadionie Legii. Patrzę, a Gmocha nie ma. Okazało się, że siedział na dachu, podciągnęli mu tam mikrofon i z tej perspektywy przestawiał formacje. Później takie rzeczy robili najlepsi trenerzy świata, a Jacek wprowadzał tego typu nowinki już w latach 70.
Nie bał się też stawiać na młodych graczy, choćby na Adama Nawałkę czy Zbigniewa Bońka. Próbował Henryka Kasperczaka na stoperze. Widać było, że bardzo chce zaznaczyć swoją obecność, dopilnować wszystkich detali. Gdy we wspomnianym wcześniej Wołgogradzie pojechaliśmy odwiedzić Kurhan Mamaja, czyli miejsce poświęcone pamięci radzieckich żołnierzy poległych pod Stalingradem, Gmoch kazał wszystkim kadrowiczom założyć biało-czerwone dresy. A reprezentacja gospodarzy? Każdy piłkarz był ubrany inaczej, pozakładali jakieś kurtki dżinsowe, szczególnie największe gwiazdy Sbornej chciały się pokazać. No i radziecka telewizja od razu to podchwyciła:
– Jak to wygląda? Polacy w narodowych barwach, a wy jak zbieranina.
Myślę, że próba szukania odpowiedzi na nurtujące nas przez lata pytania o mundial w 1978 roku jest skazana na niepowodzenie. Jacek widział piłkę inaczej niż większość ludzi – tego nie można mu odmówić. Wyprzedzał swoje czasy, kochał wszelkie nowinki, był ekscentrykiem, co również miało swój urok. Ale nie miał umiejętności upraszczania schematów, scalenia grupy, dokonywał złych wyborów. Innymi słowy, nie miał tego, co Górski.
Do tego był pełen sprzeczności. Z jednej strony posiadał dominujący charakter i swoje ego, z drugiej – chciał, żeby wszyscy go lubili. Przykład? Reprezentacja Polski poleciała na mecz do Budapesztu. W debiucie Adam Nawałka strzelił tam gola na Népstadionie. Przed spotkaniem kadrowicze wybrali się na spacer. Nagle ktoś rzucił:
– Selekcjonerze, widzi pan tę dżdżownicę? Zje ją pan za sto dolarów?
– A pewnie! – zgodził się Gmoch.
No i wygrał ten zakład. Nie chodziło o pieniądze, naprawdę zależało mu, by zbliżyć się do piłkarzy, być kimś, kto potrafi się z nimi bawić.
Jednak sprzeczności w zarządzaniu rodziły konflikty i smutny koniec był nieunikniony. Pamiętam słynny telegram do Argentyny, który wysyłała do Jacka jego żona, Stenia.
– Pies Paco czuje się dobrze.
Taki szyfr, próba oddania nastrojów w KC PZPR po pierwszym meczu na mundialu. A potem spotkanie w ambasadzie, już przed powrotem do kraju. Piłkarze byli nabuzowani, z różnych powodów, na przykład Lubański dlatego, że nie grał tyle, ile by chciał. Nie mógł się też pogodzić z tym, że Gmoch, w przeciwieństwie do Górskiego, nie traktował go po partnersku. Odstawiony od składu piłkarz, zwłaszcza tego formatu, potrzebuje rozmowy, dialogu, wyjaśnień. Gdy lata później, podczas Euro 1988, które komentowałem razem z Włodkiem w Kolonii, Jacek go zobaczył, to przed nim uciekał. Czas jednak powoli goił rany, a żal z mundialu w Argentynie zamieniał się w coraz drobniejsze uszczypliwości.
Najbliżej kadry byłem w 1982 roku i dwie dekady później, za kadencji Jerzego Engela, ale w przypadku Gmocha po raz pierwszy mogłem gołym okiem dostrzec, w jakim napięciu żyje selekcjoner. Na mundialu wybór jedenastu ludzi do gry urasta do rangi kosmicznej odpowiedzialności. Po przegranym meczu z Argentyną selekcjoner był załamany. Widziałem, jak walił głową w ścianę.
Po odwołaniu Gmocha z posady selekcjonera długo nie miałem z nim kontaktu. Spotkaliśmy się dopiero po latach, gdy był już w Grecji. Doceniłem, jak jest tam szanowany. Zarówno on, jak i drugi z asystentów Górskiego, Strejlau, wyrastali w cieniu legendy pana Kazimierza i w roli selekcjonera nigdy nie osiągnęli takich sukcesów, jak ich przełożony. Ale chodziło przede wszystkim o coś innego – nie zyskali takiej miłości rodaków. Dlaczego tłumy kochały Górskiego? Bo był jednym z nas. A ludzie czują takie rzeczy, łatwiej im się utożsamić z kimś takim. Kazimierz Górski był gościem z twojego bloku, osiedla, któremu dano do poprowadzenia kadrę i on to udźwignął. Mogłeś go spotkać na ulicy, w tramwaju, pogadać, uścisnąć rękę. Gmocha i Strejlaua kibice postrzegali zupełnie inaczej”.
Książka sportowa „Wita państwa Dariusz Szpakowski. Autobiografia” jest dostępna na www.labotiga.pl
Foto: Bundesarchiv/Bild 183-N0716-0309/Mittelstädt, Rainer/CC-BY-SA 3.0