Pamiętacie tę scenę, gdy w trakcie studia na stadionie Dariusz Szpakowski przestał mówić i stanął na baczność, bo z głośników popłynął puszczony na próbę hymn Polski? Dwójka pozostałych reporterów kontynuowała rozmowę, nie zważając na to, że być może należałoby się zachować inaczej.
Tamta sytuacja pokazała, że legendarny komentator TVP to człowiek, który pozostaje wierny swoim wartościom niezależnie od okoliczności. Tak było również w 1986 roku, kiedy to Dariusz Szpakowski został wezwany do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na Rakowiecką.
Cel? Oczywisty: służby bezpieczeństwa PRL chciały, żeby komentator, który właśnie wrócił z mundialu w Meksyku i stawał się wschodzącą gwiazdą telewizji, zobowiązał się do współpracy. Tak tamto spotkanie i jego konsekwencje opisuje 74-letni sprawozdawca w wydanej niedawno autobiografii „Wita państwa Dariusz Szpakowski”:
Po mundialu źle się czuję. Dokucza mi kręgosłup. Dźwigałem ciężkie rzeczy, na poprawkę mnie zawiało i nieszczęście gotowe. Dostałem więc zwolnienie lekarskie, ale musiałem być w domu. Pewnego dnia dzwoni telefon.
– Porucznik taki a taki, witam. Chciałbym zaprosić pana do nas na rozmowę, spotkanie znaczy.
– Gdzie?
– Do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Rakowiecka, poniedziałek, taka godzina.
– Niestety, mam zwolnienie lekarskie – tłumaczę, ale czuję od razu, że to bez sensu. Próbuję się jednak uwiarygodnić: – Nie wiem, czy do poniedziałku wyzdrowieję i czy nie będę miał przedłużonego zwolnienia.
– Jak pan będzie miał przedłużone, to będziemy o tym wiedzieć – parska porucznik.
Jadę więc na Rakowiecką w wyznaczonym dniu.
– Dzień dobry, nazywam się Dariusz Szpakowski. Porucznik mnie tutaj zaprosił – oznajmiam znudzonemu strażnikowi.
Żołnierz sprawdza nazwisko porucznika, po czym wraca do mnie i rozkłada ręce.
– U nas takiego nie ma. A może wezwano pana do MSW?
– No tak.
– Aa, to tutaj mamy WSW, musi pan iść dalej.
Nic z tego nie rozumiem. W końcu ktoś mnie legitymuje, czekam kwadrans i schodzi porucznik. Idziemy dwoma korytarzami, najpierw na parterze, później na piętrze. Wszędzie siedzą ludzie. Rozpoznają mnie, w końcu jestem facetem, który dopiero co komentował mecze na mistrzostwach świata. Nawet jeśli nie szepczą teraz o mnie między sobą, moja wyobraźnia robi swoje. Czuję się bardzo dziwnie.
Okazuje się, że głównym przedmiotem zainteresowania porucznika jest sprawa kradzieży pieniędzy, której ofiarą padli w Meksyku Dyja i Budny. Zgodnie z prawdą mówię, że nic na ten temat nie wiem. Że byłem głównie w Monterrey i przyjechałem do nich na końcówkę mundialu.
– Dobrze. Proszę to napisać – nakazuje funkcjonariusz.
– Co?
– Że pan nic o tym nie wie – mówi z uśmiechem i trudno mi rozszyfrować, co ten uśmiech może znaczyć.
Nie jestem głupi i wiem, w jakim kierunku zmierza ta dyskusja. Nie życzę nikomu znalezienia się w takiej sytuacji. Zanim zdążę się zastanowić, co począć, do pokoju wchodzi inny mężczyzna.
– Dzień dobry, pułkownik taki i taki. Poruczniku, czego wy chcecie od naszej gwiazdy? Niechże pan już przestanie męczyć redaktora! No jak ci nasi, panie Darku? Proszę opowiadać, co się wydarzyło na tym mundialu…
Gadamy przez chwilkę o niczym, jestem mimowolnym aktorem w zainscenizowanej na potrzeby chwili scence z udziałem fikcyjnych postaci: dobrego i złego funkcjonariusza. Następnie pułkownik rzuca na pożegnanie:
– Miło było pana poznać. A jak coś się panu przypomni, to bez problemu pan nas znajdzie. Proszę wpaść, pokój 221 lub 222, Blok D, Telewizja Polska. Tam są nasi koledzy i z chęcią się z panem spotkają.
Nie korzystam z zachęty do współpracy ze strony funkcjonariuszy. Cena nie jest szczególnie wysoka. Przez półtora roku nie wyjeżdżam po prostu za granicę. Tracę przez to możliwość komentowania igrzysk olimpijskich w Calgary.
Dwa dni przed wyjazdem dowiedziałem się, że zostaję w Warszawie. Taka była decyzja duetu Mikołajczyk–Gębka, którą zakomunikował mi ten drugi. Argument, że „wystarczy jeden komentator od hokeja”, nie miał, rzecz jasna, nic wspólnego z rzeczywistością. Tak naprawdę nie leciałem na igrzyska, bo nie podjąłem współpracy ze służbami. To była zwykła zemsta za akt nieposłuszeństwa.
Lata później w Polsce pojawi się „lista Wildsteina”, czyli akta Instytutu Pamięci Narodowej, które dziennikarz „Rzeczpospolitej” ujawni całej Polsce. Jest na niej kilkadziesiąt tysięcy nazwisk ludzi będących tak zwanymi osobowymi źródłami informacji. Innymi słowy – w oczach społeczeństwa – donosicielami służb. Będą tacy, którzy wręcz za pewnik uznają, że ja i Włodek Szaranowicz znajdziemy się w tym niesławnym zestawieniu. I głęboko się rozczarują, bo ich proroctwa okażą się fałszywe.
Fragment pochodzi z książki Dariusza Szpakowskiego i Przemysława Rudzkiego „Wita państwa Dariusz Szpakowski” dostępnej na www.labotiga.pl
Fot. archiwum prywatne Dariusza Szpakowskiego