Utalentowany pięściarz, którego legenda miała dopiero powstać, został wrzucony w dorosłość bez jedynego człowieka, który potrafił go okiełznać. Od tamtej chwili każdy trening i zadany w walce cios zamieniały się u „Żelaznego Mike’a” w próbę poradzenia z sobie z bólem po stracie Cusa. Odejście z tego świata mentora młodego wojownika miało dewastujący wpływ na jego psychikę, o czym można przeczytać w jednej z najlepszych książek sportowych „Mike Tyson. Moja prawda”:
„Po śmierci Cusa stałem się nieczuły. Próbowałem udowodnić sobie, że jestem mężczyzną, a nie chłopcem. Kilka tygodni po pogrzebie poleciałem do Teksasu, żeby zmierzyć się w ringu z Eddiem Richardsonem. Jimmy i Cayton nie dali mi czasu na przeżywanie żałoby. Wziąłem wtedy ze sobą zdjęcie Cusa. Rozmawiałem z nim każdego wieczoru.
– Jutro walczę z Richardsonem, Cus – mówiłem. – Jak myślisz, co powinienem zrobić?
Udawało mi się jakoś funkcjonować, ale zupełnie straciłem wiarę w siebie. Zgasła we mnie motywacja do robienia czegokolwiek dobrego. Myślę, że nigdy tak naprawdę nie poradziłem sobie ze śmiercią Cusa. Byłem na niego zły, że umarł. Byłem bardzo zawiedziony. Gdyby poszedł do lekarza wcześniej, mógłby dalej żyć i opiekować się mną. Ale on musiał być uparty, więc nie leczył się i umarł, zostawiając mnie w tej dżungli bokserskiego świata. Po śmierci Cusa na niczym mi już nie zależało. Walczyłem właściwie dla pieniędzy. Nie miałem już marzeń. Myślałem, że fajnie byłoby zdobyć tytuł mistrza świata, ale tak naprawdę liczyło się dla mnie tylko picie, zabawa i rozrabianie.
Najpierw jednak wpier****łem Richardsonowi. Trafiłem go pierwszym ciosem wyprowadzonym prawą ręką. Trzymał się jeszcze przez minutę. Był bardzo wysoki, więc kiedy uderzyłem go z lewej, wyleciał z ringu. Zajmował drugie miejsce w rankingu najlepszych kanadyjskich pięściarzy wagi ciężkiej i był twardym, doświadczonym facetem o ciele Adonisa. Wszyscy specjaliści uważali, że to właśnie on w końcu okaże się dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Przez pierwszą rundę obijałem mu całe ciało. Jeszcze dwa albo trzy razy prawie leżał na deskach po ciosach na korpus. Zaczęła się druga runda i – bam, bam, bam! – trzy ciosy na korpus, potem prawy prosty, którym złamałem mu nos, a następnie lewy sierpowy na szczękę, po którym Richardson padł na deski. Kiedy sędzia zakończył walkę, obszedłem ring z rozłożonymi ramionami, chłonąc owacje fanów z mojego miasta.
Kolejną walkę stoczyłem 6 grudnia w hali Felt Forum w Madison Square Garden. Przyszli na nią wszyscy moi znajomi z Brownsville. Byłem jednak za bardzo nakręcony, żeby się z tego cieszyć. Myślałem tylko o wygraniu kolejnych walk i sięgnięciu po mistrzowski tytuł. Chciałem to zrobić dla Cusa. Tamtego wieczoru moim przeciwnikiem był Sammy Scaff. Wywiad, którego udzieliłem po walce, trwał dłużej niż sama walka. Scaff był robotnikiem z Kentucky i ważył 113 kilogramów. Trafiłem go dwoma potężnym lewymi sierpowymi, po których jego twarz zalała się krwią, a nos wyglądał, jakby ktoś go nagle przemodelował. John London, organizator walk bokserskich w MSG, który komentował tamten pojedynek, zapytał mnie po walce, jak wygląda standardowy dzień Mike’a Tysona.
– Mike Tyson jest ciężko pracującym zawodnikiem, który prowadzi nudne życie osobiste – odpowiedziałem. – Mnóstwo ludzi twierdzi, że chciałoby znaleźć się na moim miejscu, ale nie wiedzą, co mówią. Gdyby znaleźli się na moim miejscu, płakaliby jak dzieci. Nie daliby sobie rady”.
Książka sportowa „Mike Tyson. Moja prawda” ukazała się w serii #SQN Originals i jest dostępna na www.labotiga.pl
Fot. Bill Cramer/Wonderful Machine/Wikimedia Commons